Zarejestruj    Zaloguj    Dział    Szukaj    FAQ

Strona główna forum » RPGownia




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 3 ] 
Autor Wiadomość
 Tytuł: Z archwiwów Niepodpisanych
 Post Napisane: Śr lut 19, 2020 09:40 
Offline
Jedyny Czarny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt kwi 06, 2010 12:32
Posty: 2458
jakoś rok temu w luźnej rozmowie z Adamem i Frankiem wyszło na jaw, że nie pamiętają z pierwszej kampanii Warhammera Joriguda, który był jednym z ważniejszych NPCów. zainspirowany tym faktem przystąpiłem do pisania opowiadania dziejącego się w realiach tamtej kampanii, ale nie opisującego którąś z sesji, zamiast tego wymyśliłem nową historię i użyłem do jej opowiedzenia znanych niektórym postaci. opowiadanie powstawało sprawnie, jednak jak to zwykle u mnie utknęło nagle w martwym punkcie i za nic nie chciało ruszyć dalej. ruszyło dopiero w styczniu, gdy uświadomiłem sobie, że w tym roku mija dziesięć lat od reaktywacji forum. co więcej udało się je dokończyć, a poniżej prezentuję efekty mojej pracy.

powinienem wprawdzie wrzucić tekst do Tawerny, ale uznałem, że skoro to opowieść z czasów starej kampanii, to jej miejsce jest w RPGowni. od razu zastrzegam, że nie zrobię z tego tematu czegoś w rodzaju, co prowadzę dla kampanii mecha. takim tematem dla Młotka jest kalendarium, a tutaj po prostu wrzucam opowiadanko, być może kiedyś powstaną kolejne, a wówczas znajdą tutaj swoje miejsce.

jeszcze zanim przejdziemy do samego tekstu dwa zastrzeżenia. pierwsze takie, że opowiadanie jest głównie "fanserwisem" dla ludzi pamiętających starą kampanię, ale mam nadzieję, że inni odbiorcy również mogą czerpać z niego przyjemność. natomiast drugie zastrzeżenie jest takie, że trochę namieszałem przy charakterach postaci. najbardziej pamiętam Leonarda, który był najwyraźniejsza postacią w tamtej drużynie i myślę, że oddałem go w poniższym tekście dość wiernie, Kilar na pewno jest bardziej gadatliwy niż oryginalny, ale to świadomy zabieg, również celowe było takie a nie inne przedstawienie Elantira, to postać kultowa, swego rodzaju mem z czasów pierwszej kampanii i dlatego potraktowałem go tak, a nie inaczej. największy problem miałem z Henrym, z jednej strony to elf, którego drużyna szykanowała równie mocno co Elantira, ale z drugiej zapamiętąłem go bardziej "ludzko", tak w kwestii ubioru jak i zachowania. Franku jeśli przeczytasz, to daj znać co spieprzyłem w moim przedstawieniu tej postaci. nie przedłużając zapraszam na:

Miedziaka daj agentowi

Koła wozu zaskrzypiały na trakcie. Dopiero co zapadł zmierzch, a mgła zdążyła zgęstnieć już tak bardzo, że oblepiła całą kolczugę powożącego długobrodego krasnoluda. Na koźle obok niego siedział skulony z zimna młodzieniec w długiej lecz cienkiej szacie.
-Nie myślałeś o czymś bardziej praktycznym? – spytał tubalnym głosem krasnolud.
-Królu złoty – westchnął młodzieniec. – Gdyby nam lepiej płacili, mógłbym sobie pozwolić na takie myśli.
Krasnolud zamruczał coś niewyraźnie i splunął na drogę.
-Jak sobie pomyślę ile taki nie przymierzając karczmarz zarabia w rok... – kontynuował młodzieniec.
-Ano – przytaknął krasnolud. – Mógłbym za to kupić porządną zbroję płytową, a i na lepszy topór by starczyło.
Przez chwilę kontynuowali podróż w milczeniu. Koła wozu skrzypiały, gdy z raczej spacerową prędkością pokonywali kolejne odcinki drogi. Pomimo gęstej mgły konie były zadziwiająco spokojne, co młodzieniec zaobserwował ze sporą ulgą, a krasnolud z rzewnym rozczarowaniem.
-O ile dobrze pamiętam Leonardzie, wspominałeś, że byłeś kiedyś uczniem alchemika – niespodziewanie zagaił woźnica.
-Z naciskiem na byłeś – odparł młodzieniec.
-I nie uwarzyłbyś nawet słabego piwka? – drążył dalej krasnolud.
-Mój mistrz był raczej pasjonatem mocniejszych napitków – stwierdził Leonard. – Takich, które jego klienci serwowali gościom tylko raz. Ale dlaczego tak naciskasz Kilarze? Myślałem, że ten topór przyrósł ci do ręki.
-Naganiałbym tobie klientów – krasnolud zarechotał głośno z własnego dowcipu.
Leonard również się zaśmiał. Wtem usłyszeli hałas na wozie, a po chwili uchyliła się zasłona oddzielająca ich od wnętrza i wychynęła zza niej spiczastoucha głowa.
-Daleko jeszcze? – spytał jej właściciel.
-Ty mi powiedz szyszkojadzie – odparł Kilar.
Elf zamilkł na chwilę i wytężył wzrok próbując przeniknąć mleczny opar.
-Najwyraźniej widzenie w ciemności nie działa poprzez mgłę.
-Cholera – zaklął Kilar. – Moje też nie.
-Co robi Henry – spytał Leonard, zanim krasnolud zdążył powiedzieć coś więcej.
-Poleruje swój miecz.
-Pieprzony eleganci – skwitował Kilar. – Chowaj głowę Elantirze, bo się przeziębisz.
Elf nie odpowiedział, lecz posłusznie wykonał polecenie. Krasnolud rzucił młodzieńcowi przeciągłe spojrzenie, które tamten odwzajemnił.
-Czasem się zastanawiam, jak się w to wszystko wplątałem – westchnął Kilar.
-Mnie nie pytaj, znam ciebie raptem kilka minut dłużej niż ich – stwierdził Leonard.
Resztę drogi pokonali w milczeniu. I jak się okazało, nie był to zbyt długi odcinek, u jechali może z milę, gdy dotarli do rozstaja dróg. Kilar zwlókł się ciężko z kozła i podszedł do stojącego nieopodal drogowskazu. Zadarł głowę i przez chwilę odczytywał wypisane na nim nazwy.
-Tochterturm prosto pięć mil – powiedział. – Linealbad w lewo trzy mile. W prawo Wiessberg cztery mile, a dwie wcześniej gospoda Pałką i młotem. Jesteśmy na miejscu.
Słysząc to Leonard również zeskoczył z kozła. Już stojąc na ziemi przeciągnął się i wstrząsnęły nim dreszcze. Kilar tymczasem podszedł do drewnianej burty wozu i kilka razy zastukał w nią pięścią.
-Koniec trasy szyszkojady! Wysiadamy – zawołał gromko.
Po chwili drzwiczki na tyłach wozu otworzyły się i na drogę wyskoczył zwinnie elf w długim zielonym płaszczu. Za nim z gracją wyszedł kolejny. Ten z kolei odziany był w eleganckie spodnie i białą koszulę okrytą pikowanym kubrakiem. Przy jego pasie wisiała gustowna skórzana pochwa z mieczem. Rozejrzał się najpierw na boki, a następnie podszedł do Kilara i Leonarda.
-Nie ma go – stwierdził.
-Na pewno już się czai w mroku – sarknął krasnolud.
Elantir zamknął drzwiczki wozu i cała czwórka podeszła do drogowskazu. Ustawili się w niewielkim kręgu, plecami do siebie i zaczęli wpatrywać w gęstniejący opar. Leonard wyraźnie drżał w swojej cienkiej szacie, założył więc ręce jedna na drugą i zaczął pocierać ramiona. Henry i Kilar nie zwracali uwagi na panujący wokół chłód, obaj stali sztywno wyprostowani i metodycznie przeczesywali wzrokiem okolicę od jednego skraju pola widzenia do drugiego. Elantir również zdawał się obojętny na warunki atmosferyczne. Strzepnął połę płaszcza z główni miecza i utkwił spojrzenie w nieokreślonym punkcie gdzieś przed sobą.
Czekali długo. Leonard zdążył zatęsknić za ponurym laboratorium swojego mistrza, który być może miał nierówno pod sufitem, ale zawsze trzymał rozpalony ogień na palenisku. Po pewnym czasie uczeń alchemika potrafił myśleć już tylko o tym. Płomienie wesoło strzelające w rogu pomieszczenia i jakąś nową trucizna warząca się wesoło w kociołku nad nimi. Wówczas przypomniał sobie, że w tym kotle jakoś nigdy nie było strawy, choć może to i lepiej.
Pochłonięty tymi rozmyślaniami nawet nie zauważył, jak tuż przed nim wyłoniła się z mgły Mroczna sylwetka w długim czarnym płaszczu z kapturem zaciągniętym na głowę.
-Jesteście wreszcie – odezwał się nowo przybyły niskim głosem.
-Czekamy już od dobrego kwadransa – warknął Kilar.
-A ja od godziny – stwierdził przybysz. – Co was zatrzymało?
-Grupa kultystów, którą kazałeś nam odwiedzić, nie bardzo chciała się pogodzić z utratą tego wozu – Henry wskazał głową pojazd, którym przybyli.
Zakapturzony tylko westchnął i pokręcił głową. Podszedł do wozu, wziął do ręki jedną z dwóch latarń zwiększających się z burt i zajrzał do środka.
-Załadowany tylko do połowy – stwierdził.
-Improwizowaliśmy – odparł Henry.
Przybysz zamknął drzwiczki i wrócił do czwórki wędrowców. Powiódł po nich wzrokiem, chwilę dłużej zatrzymując go na trzęsącym się Leonardzie. Następnie sięgnął do wiszącego przy pasie trzosu i wysypał na otwartą dłoń trochę monet. Szybko przeliczył i dosypał jeszcze kilka.
-Tak jak się umawialiśmy dziesięć koron na głowę – powiedział.
-Twoja hojność nie zna granic Jorigudzie – stwierdził Henry.
-Powinienem wam potrącić za niepełny ładunek – stwierdził mężczyzna w płaszczu. – Mam też dla was kolejne zadanie. Mój agent w Linealbadzie doniósł mi, że podejrzewa pojawienie się w tej okolicy Kamienia Chaosu. Zbadajcie sprawę, a jeżeli informacja się potwierdzi, zdobądźcie artefakt.
-Królu złoty – wystękał Leonard. – Dopiero co wykonaliśmy jedno zadanie, a wcześniej jeszcze trzy inne. Jesteśmy cały dzień w drodze, głodni, zmarznięci, a ty od razu wysyłasz nas dalej.
-Sroki nie zasypiają nigdy – stwierdził Jorigud. – Ale dobrze płacą.
Kilar z Leonardem wymownie spojrzeli po sobie.
-Ile tym razem? – spytał krasnolud.
-Pięć koron na głowę – odparł Jorigud. – Piętnaście, jeżeli przyniesiecie mi kamień. Możecie ruszać.
Słysząc to Elantir podążył z powrotem w stronę wozu.
-Wy idziecie na piechotę – powiedział Jorigud sadowiąc się na koźle. – Jak uporacie się z zadaniem szukajcie mnie w Tochterturm.
-Od czego mamy zacząć? – spytał Henry.
-Pytajcie o Martina Reichstaga, to najbogatszy kupiec w mieście – rzucił Jorigud i odjechał.
-Zupełnie jak z tymi kultystami – stwierdził z rezygnacją Henry. – A wtedy jak wysłał nas z Kwirynem do Wurtbadu?
-Jest jak jest – stwierdził sentencjonalnie Kilar. – Swoją drogą zawsze się zastanawiałem, dlaczego as imperialnego wywiadu ubiera się tak jak ludzie spodziewają się, że wygląda szpieg.
-Mnie bardziej zastanawia dlaczego as imperialnego wywiadu zatrudnia właśnie nas – odparł Leonard.

Gdy dotarli do Linealbadu noc właściwie przewracała się już na drugi bok. Miasteczko powitało ich głęboką ciszą. Mgła nieco się przerzedziła i można było dostrzec, że rozciąga się ono wzdłuż szlaku na jakąś milę. Trudno było natomiast ocenić jego szerokość, gdyż zabudowa nie licząc ścisłego centrum, była dość rozproszona. W kilku oknach wciąż widoczny był migotliwy blask świec, a nawet z rzadka jakiś ruch, jednak większość budynków pozostawała nieoświetlona. Na szczęście nie musieli szukać karczmy, gdyż stała praktycznie przy samym wejściu do miasteczka. Szeroki piętrowy budynek że stajnią na tyłach. Całość otoczona niewysokim murkiem.
Wędrowcy zdecydowanie weszli do budynku. Znaleźli się w klasycznej dużej izbie wypełnionej stołami i ławami. Pod ścianą na wprost drzwi znajdowała się nieśmiertelna lada i drzwi na zaplecze. W środku nie było już żadnego klienta, ale karczmarz drzemał z głową w ramionach oparty o ladę. W prawej dłoni ściskał przechylony kufel, a reszta jego zawartości zalała mu rękaw.
Wędrowcy spojrzeli po sobie. Leonard i Kilar raczej z rozbawieniem, a Henry i Elantir bardziej z niesmakiem, choć co dokładnie wyrażało spojrzenie tego ostatniego, trudno było wyrokować. Cała czwórka podeszła do śpiącego, krasnolud pozostał nieco z tyłu, co Leonard skwitował ironicznym spojrzeniem. Tymczasem Henry potrząsnął karczmarza za ramię. Gdy nie przyniosło to efektu, szturchnął mocniej.
Człowiek zamruczał niewyraźnie, jakby agresywnie. Dopiero po chwili z ociąganiem otworzył oczy i spojrzał na stojących przed nim wędrowców. Wzrok miał mętny, ale gdy dotarło do niego, że już nie śpi, poderwał się gwałtownie, wylewając przy tym ostatnie krople piwa z kufla.
-Miłosierny Sigmarze – niemal krzyknął. – Szyszkojady!
Kilar ryknął gromkim śmiechem, a Henry i Elantir wyraźnie się skrzywili. Przez twarz Leonarda również przemknął uśmiech, jednak szybko się opanował.
-Królu złoty – powiedział do karczmarza. – Potrzebujemy jadła i grzanego piwa, a nadto noclegu. Wesprzesz chyba strudzonych wędrowców w potrzebie przystępną ceną?
-Pora już późna – odparł lekko niewyraźnie karczmarz. – Musiałbym pod piecem rozpalić, do piwniczki po ciemku schodzić... Da się zrobić, ale to będzie po koronie od głowy.
Leonard z Kilarem wymienili znaczące spojrzenia. Krasnoludowi aż zatrzęsła się broda. Młodzieniec skinął mu głową i już miał się odezwać, kiedy Henry sięgnął do swej sakiewki i położył na ladzie złotą koronę.
-Tylko się pospiesz dobry człowieku – powiedział nieco cierpko.
Elantir, choć nieco niepewnie, poszedł w ślady swego towarzysza dokładając kolejną monetę. Broda Kilara zatrzęsła się jeszcze bardziej.
-Skoro szysz... elfy opłaciły cenę specjalną – Leonard wiedział już, że stracił wszystkie argumenty, ale zwyczajnie nie mógł się poddać. – Możemy chyba liczyć na ludzką taryfę dla pozostałych?
-Albo korona, albo zimne piwo i siennik w stajni – stwierdził karczmarz zgarniając z lady dwie monety.
Kalkulacja nie trwała długo. Kilar mrucząc pod nosem rzucił karczmarzowi koronę, a Leonard połówkę.
-Oby piwo było dobre – rzekł kwaśno młodzieniec.
Karczmarz uśmiechnął się chytrze i zniknął na zapleczu, wędrowcy natomiast zajęli stół w rogu pomieszczenia. Pomimo późnej pory i chłodu panującego na zewnątrz, w środku było całkiem ciepło.
-Musimy ustalić plan działania na jutro – stwierdził Henry.
-Myślę, że możemy zacząć od Elantir – Kilar podrapał się w brodę, jakby się nad czymś zastanawiał – może pukać do przypadkowych domów i pytać, czy mieszkańcy nie mają przypadkiem Kamienia Chaosu.
-A jak nikt się nie przyzna? – spytał Elantir.
Kilar ryknął śmiechem, a Henry skrył twarz w dłoniach. Jedynie Leonard nie zareagował, wciąż wyraźnie nie mogąc się pogodzić ze zdzierstwem karczmarza.
-Potrzebujemy poważnego planu – Henry że zniecierpliwieniem zabębnił palcami o blat stołu.
-Mamy tego Reichstaga – odparł Kilar. – Zacznijmy od niego i z wiedźmy tę mieścinę, a potem się zobaczy.
-Czterech obcych z czego trzech nieludzi może u niego wzbudzić pewne podejrzenia – odparł Henry.
-To kupiec – Leonard wypowiedział to słowo przesadnie zjadliwym tonem. – Przynajmniej tak mówił Jorigud. Jeżeli jest z tych chytrych, to w pierwszej kolejności będzie szukał własnego interesu. Mi nie uwierzy, że przychodzę w interesach – tutaj wymownie spojrzał na swoją smętną szatę – a Elantir tylko by go zniechęcił, więc pójdziecie wy dwaj. My powłóczymy się po tej mieścinie.
Gdy ustalali szczegóły, karczmarz przyniósł trzy parujące kufle piwa i jeden pozbawiony tej wijącej się radośnie smużki. Najpierw obsłużył elfy i krasnoluda, a na koniec podał piwo również Leonardowi i uśmiechnął się z satysfakcją.
-Zdzierca – wysyczał młodzieniec przez zęby, gdy tamten zniknął na zapleczu.
-Może i zdzierca, ale tego siennika w stajni, to tobie nie zazdroszczę – skomentował Kilar po trzech głębszych łykach ze swojego kufla.
Elfy piły w milczeniu. Leonard również, nie zdążył się jeszcze porządnie rozgrzać, a zimne piwo tylko pogorszyło jego stan. Zmarkotniał i spuścił głowę pogrążając się w smętnych rozważaniach. Tymczasem karczmarz przyniósł jadło. Dwa bochny razowego chleba, miseczkę smalcu że skwarkami i drugą wypełnioną pastą z grochu. Tego kiszone ogórki i buraki. Nie była to może wieczerza wyszukana, ale ostatni raz jedli przed świtem, więc ochoczo się na nią rzucili. Nawet Leonard wydawał się odrobinę mniej posępny.
Tymczasem karczmarz dopełniwszy obowiązków gospodarza wrócił za ladę i opierając się o nią łokciami, począł raczyć się kolejnym kuflem piwa. Grzanego.
Gdy już wędrowcy nasycili pierwszy głód, opadli na oparcia ław i zainaugurowali drugą fazę wieczerzy, rozkoszowanie się posiłkiem.
-Ten chleb jest jakiś dziwnie zbity – oznajmił nagle Leonard. – Jakby niedopieczony. I te buraki mało ukiszone.
-Czepiasz się – stwierdził Kilar.
-Zapłaciłem za to koronę – nie ustawał młodzieniec.
-Pół – skorygował karczmarz.
Uczeń alchemika zmełł w ustach przekleństwo i umilkł. Tymczasem Henry wstał od stołu i podszedł do lady.
-Dobry człowieku – zagaił. – Wskaż mi proszę drogę do wychodka.
-Trzeba wyjść z budynku – odparł karczmarz. – Skierować się w lewo, za rogiem w lewo i dalej prosto. Przed stajnią znów w lewo, a dalej to już serce poprowadzi.
-Dziękuję – Henry skinął mu głową i wyszedł z karczmy.
Przez ten czas, który spędzili na wieczerzy, temperatura zdążyła jeszcze spaść. Elf wzdrygnął się, zatarł dłonie i chuchnął w nie kilka razy. Zdziwiło go, że mgła opadła, zupełnie jakby jej również nie odpowiadała temperatura. Wzruszył jednak ramionami i skierował się za róg budynku. Następnie doszedł do stajni i zgodnie z wytycznymi skręcił w lewo. Parę metrów przed nim zamajaczyła niewyraźnie stojąca samotnie niewielka szopka. Była szeroka i długa na metr, a wysoka prawie na dwa. W drzwiach wycięto topory otworek w kształcie serca, a cała powierzchnia wychodka pokryta była mniej lub bardziej wulgarnymi napisami. Wzrok Henrego i zatrzymał się chwilę dłużej na bazgrole o treści Motorhead. Dałby sobie palec uciąć, że to nie w języku imperialnym, ale wiele się nad tym nie głowił.
Wracał już z powrotem do karczmy, gdy wychodząc zza rogu budynku spostrzegł skradającego się mężczyznę. Instynktownie przywarł do ściany i obserwował tamtego. Człowiek sprawiał wrażenie czujnego, ale i przestraszonego. Był dziwnie przykurczony, a głowa latała mu nerwowo na boki. Po dłuższej chwili przyłączył się do niego drugi. Już wspólnie kontynuowali ten dziwny marsz, aż wyszli poza obręb budynków. Tam dołączył do nich jeszcze jeden skradacz i cała trójka ruszyła w stronę lasu. Henry patrzył za nimi przez dłuższą chwilę, niepewny czy powinien ich śledzić sam, czy wrócić po towarzyszy. Ostatecznie wygrał jednak zdrowy rozsądek i elf wrócił do karczmy.
Kilar wciąż jeszcze się posilał, Elantir z pasją obserwował okno, a Leonard z naburmuszoną miną wpatrywał się w swój kufel. Karczmarza nigdzie nie było widać, więc Henry szybko podszedł do towarzyszy.
-Chyba mamy trop – oznajmił.
Kilar spojrzał na niego z zainteresowaniem. Leonard również uniósł wzrok znad kufla i jedynie Elantir pozostał niewzruszony.
-Właśnie widziałem trzech mężczyzn wymykających się chyłkiem z miasteczka i zmierzających w stronę lasu.
-Tacy przykurczeni? – Henry nawet nie zauważył, kiedy karczmarz podszedł do ich stolika z nowymi kuflami. – Skradają się tak, żeby nikt ich czasem nie przeoczył?
-Właściwie tak – potwierdził Henry, który uznał ten opis za niezwykle trafny.
-To na pewno Hans i jego klienci – oznajmił z pełnym przekonaniem karczmarz. – Hans Liepzig to nasz miejscowy kowal, ale lepiej niż z metalem radzi sobie z bimbrem. Kiepskim i przez to niestety tanim, ale jak się okazało cena przyniosła mu pewien sukces, przez co ubyło mi klientów.
-Nie dziwię się – wtrącił Leonard. – Grzane piwo za koronę.
-Pech jednak chciał, że Hans nie płacił podatków – karczmarz puścił uwagę Leonarda mimo uszu. – Co wzbudziło zainteresowanie burmistrza i kapitana straży. Zanim jednak się do niego dobrali jak trzeba, udało mu się ukryć cały zapas gdzieś w lesie i teraz wymyka się tam ze swoimi klientami. Dobrze się skubany ukrył, bo nie udało mi się zlokalizować jego zapasów.
-Ale zapewne wiesz, gdzie on mieszka? – zapytał Henry. – Potrzebne nam usługi kowala.
Karczmarz łypnął na niego podejrzliwie, ale uznał chyba, że niezależnie od swoich intencji i tak prędzej czy później sami trafią do kowala.
-To taki masywny budynek przy Rucksackstrasse, bocznej uliczce od ratusza.
-Bardzo dziękujemy.
Karczmarz skinął mu głową i wrócił za ladę, a Henry na powrót zajął swoje miejsce na ławie.
-A więc jutro ja z Kilarem odwiedzimy Reichstaga, a wy dwaj złożycie wizytę kowalowi – oznajmił.
-Ja nie potrzebuję kowala – stwierdził Elantir.
-Być może jest również płatnerzem – odparł Leonard. – A jak wymyka się nocą do lasu, to mógł widzieć coś podejrzanego.
Po ustaleniu planów na kolejny dzień dopili piwo i chwilę jeszcze posiedzieli w milczeniu. Następnie przywołali karczmarza, aby poprowadził ich na pokoje. Ten najpierw poszedł z elfami i krasnoludem na górę, a po dłuższej chwili wrócił do Leonarda, któremu wskazał siennik na niewielkim pięterku w stajni. Było tam chłodno i śmierdziało końmi, ale dostał przynajmniej dwa koce.

Ranek powitał ich we względnie dobrych nastrojach, nie licząc Leonarda, który zmarzł i się nie wyspał. Na pocieszenie pozostało mu śniadanie złożone z gotowanych jajek i świeżo pieczonego, jeszcze ciepłego chleba. Reszta kompanii już się nim zajadała, gdy on dopiero dowlókł się ze stajni.
-Jak się spało? – rzucił zaczepnie Kilar, ale młodzieniec go zignorował.
Posilali się w milczeniu, co jakiś czas zerkając za okno. Na zewnątrz było słonecznie i całkiem ciepło jak na tę porę roku. Nie było jednak widać zbyt wielu mieszkańców miasteczka. Czasem tylko za oknem mignął jakiś mężczyzna z siekierą na ramieniu lub kobieta z koszem sprawunków.
Po śniadaniu wędrowcy wyszli z karczmy i rozdzielili się zgodnie z ustaleniami z poprzedniego wieczoru. Henry i Kilar rozpytawszy wcześniej u karczmarza ruszyli obrzeżami miasta w stronę stojącego nieco na uboczu dworku. Budynek nie był przesadnie duży, ale na tle całości zabudowy Linealbadu prezentował się imponująco. Główny punkt zabudowy stanowiło dwupiętrowe centrum, od którego odchodziły dwa krótkie piętrowe skrzydła. Całość wzniesiono w klasycznym staroimperialnym stylu i otoczono ogrodzeniem, na którego słupkach ustawione były misternie rzeźbione marmurowe lwy.
-Wygląda jak siedziba podrzędnego szlachcica – stwierdził Henry.
-Tego Reichstaga na pewno na to stać – odparł Kilar.
-Ale na ile się orientuję, ludzcy szlachcice nie parają się handlem.
Obaj podeszli do bramy, która o dziwo była otwarta na oścież. Nikt nie pilnował wstępu do środka, więc obaj instynktownie sprawdzili broń, po czym weszli na teren posiadłości. Nie interesowały ich biegnące wokół żwirowane alejki i skierowali się wprost do drzwi wejściowych. Te wykonane były z solidnego dębu i opatrzone masywnymi okuciami oraz oczywiście kołatką w kształcie lwiej głowy. Henry wziął ją do ręki i kilkakrotnie niezbyt głośno zastukał. Czekali dłuższą chwilę, aż drzwi zostały otwarte i stanął w nich jegomość zupełnie niepasujący do wystroju zewnętrznego. Był wysoki, z długimi czarnymi włosami i bródką w szpic. Miał na sobie rozchełstaną czarną koszulę i brązowe skórzane spodnie. Bose stopy miał bujnie owłosione. Spojrzał na nich wzrokiem raczej mętnym i wyraźnie cierpiał na problemy z utrzymaniem pozycji pionowej, gdyż oparł się ciężko o framugę.
-Witaj dobry człowieku – zagaił Henry z wyraźną nutą zawahania w głosie. – Poszukujemy Martina Reichstaga.
-Ktokolwiek szuka mnie o tak wczesnej porze, znajduje tylko połowę – odparł mężczyzna.
Henry rzucił ukradkowe spojrzenie w kierunku Kilara, który jednak nie wydawał się szczególnie poruszony tą informacją. Kupiec natomiast spoglądał na nich nieco mglisty wzrokiem, ale elf wyczytał w jego oczach, że obaj są już poddawani dogłębnej kalkulacji.
-Reprezentujemy interesy rodu Schutzheim – zmyślił Henry na poczekaniu. – Bardzo zamożna rodzina z...
-... Talabecheim. – dokończył za niego Kilar.
-Elf i krasnolud? – Reichstag ze zdziwieniem uniósł brew.
-Pośredniczymy w handlu z puszczami oraz Karak-az-karak – mówiąc to Kilar dotknął trzonka swego topora. – Prywatnie nie cierpię szyszkojadów.
W oczach kupca zatańczyły wesołe błyski. Rzucił Henremu otwarcie rozbawione spojrzenie.
-A czegóż to chcą ode mnie owi Schutzheimowie?
-Nawet nie wiedzą, że tu jesteśmy – odparł Henry, zanim zdążył przemyśleć kolejny krok.
Mężczyzna wymownie uniósł brew.
-Chodzi o te lwy – zaryzykował elf, który zbłądził wzrokiem w stronę płotu. – Te zdobiące ogrodzenie okalające pańską posiadłość. Wspaniałą robota. Państwo Schutzheim od dawna szukają rzeźbiarza, który tak znakomicie posługuje się dłutem.
Delikatny uśmieszek zamarł na ustach autentycznie teraz zdumionego Reichstaga. Również Kilar posłał elfowi zdezorientowane spojrzenie, ale gdy już Henry uczepił się deski unoszącej się na rwącym nurcie, to zamierzał się jej trzymać kurczowo i do końca.
-Gdzie je pan zamówił? – spytał. – Ma Pan może jakiś namiar? Adres? Nazwisko rzeźbiarza?
Wyraz krańcowego zdziwienia zaczął z wolna topnieć i spływać z twarzy kupca.
-Te lwy rzeczywiście są niezłe – stwierdził. – Nie pamiętam już gdzie je zamówiłem, ale nigdy nie wyrzucam kwitów. Zapraszam do gabinetu.
Po tych słowach odsunął się nieco chwiejnie robiąc przejście w drzwiach. Gdy Henry i Kilar weszli do środka, zamknął je za nimi. Wędrowcy znaleźli się w obszernym hallu. Na wprost nich znajdowały się rzeźbione schody z poręczami uformowanymi na kształt smoczych cielsk. Podłoga pod ich stopami była z lakierowanego drewna, a z sufitu zwieszał się kryształowy kandelabr.
-Proszę za mną – powiedział Reichstag i ruszył w stronę lewego skrzydła.

Dojście od karczmy do rynku nie trwało długo. Cała mieścina była malutka, więc po kilku minutach Elantir i Leonard znaleźli się pod ratuszem. Raczej nie rozmawiali. Ten pierwszy rozglądał się ciekawie na boki, podczas gdy ten drugi wciąż był markotny po źle przespanej nocy. Znalezienie Rucksackstrasse również nie stanowiło wielkiego problemu, a kuźnię rozpoznałby każdy, po rdzewiejącymi szyldzie z wciąż nieźle widocznym symbolem kowadła.
-Co robimy? – spytał Elantir.
-Pukamy – odburknął Leonard.
Elf jedynie wzruszył ramionami i nie czekając na dalsze słowa podszedł do masywnych drzwi i załomotał w nie otwartą dłonią. Długo trwało nim usłyszeli dochodzące ze środka odgłosy krzątaniny. Wreszcie drzwi uchyliły się ukazując pobladłą twarz i wiszący pod nią upaćkany brązowy fartuch.
-Przepraszam, czy tu płatnerz? – zagaił Elantir.
-Nie, jestem kowalem – wychrypiał właściciel twarzy i już miał zacząć zamykać drzwi, gdy Leonard wsunął stopę między nie i framugę.
-To się świetnie składa królu złoty – powiedział tonem najlepszego przyjaciela każdego człowieka. Po jego markotnym nastroju nie pozostał żaden ślad. – Bo my właśnie szukamy kowala. I to najlepiej takiego, który handluje również bimbrem – uczeń alchemika wymownie potrząsnął sakiewką.
O ile to możliwe, kowal zbladł jeszcze bardziej, a na jego twarzy od malował się wyraz autentycznego przestrachu. Nerwowo zlustrował wzrokiem całą ulicę, po czym cofnął się w głąb kuźni.
-Wejdźcie proszę – powiedział.
Leonard się zawahał. Nie mógł dostrzec co znajduje się w środku, a również sama sylwetka tego, który im otworzył, stała się dla niego niewyraźna. Jednak Elantir wkroczył do środka dziarskim krokiem, czym nie postawił mu wyboru. Jednak młodzieniec przekraczając próg kuźni odruchowo zbliżył dłonie do wiszących przy pasie noży.
W środku panował półmrok. Węgle na palenisku ledwie się żarzyły, rzucając na całe pomieszczenie delikatnie pomarańczową poświatę. Pierwszym co rzucało się w oczy, był totalny nieporządek. Młotki walały się po podłodze wraz z na wpół ukończonymi mieczami, krzywymi podkowami oraz różnej maści innym żelastwem. W rogu pomieszczenia stał skromny zapas sztab surowego metalu. Jedynie znajdujące się przy palenisku dwa kowadła stanowiły swego rodzaju wyspy ładu pośród morza chaosu.
Mężczyzna, który im otworzył był raczej wątły, chudy, wąski w barkach i ogólnie patykowaty. Nadrabiał za to wzrostem, bo wyraźnie przewyższał Elantir co najmniej o głowę.
-Nie handluję bimbrem – stwierdził, gdy już zamknęły się za nimi drzwi.
-Na pewno nie tutaj – odparł Leonard. – Ale zrozum nas proszę, wędrujemy z daleka, piwo w karczmach drogie, a noce coraz chłodniejsze. Zmuszeni jesteśmy szukać tańszych alternatyw.
Kowal nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę mierzył obu wędrowców czujnym spojrzeniem. Ewidentnie nie mógł ich jednak rozgryźć, bo odwrócił się do nich plecami, chwycił przypadkowy miecz z podłogi, sięgnął po młotek, a następnie podszedł do kowadła.
-Jestem kowalem – powiedział z naciskiem i jakby dla podkreślenia tych słów uderzył parę razy młotkiem o miecz.
Leonard nie skomentował. Zamiast tego zaczął przechadzać się po kuźni uważnie lustrując wzrokiem każdy kąt. Elantir poszedł w jego ślady, a jego rozbiegany wzrok zdradzał, że bardziej niż bimber interesują go zaściełające podłogę wyroby stalowe. Tymczasem uczeń alchemika podniósł z podłogi dwie przypadkowe krzywe podkowy.
-Raczej kiepski z ciebie rzemieślnik – rzucił w stronę Hansa.
-Staram się jak mogę – odparł tamten.
-Nie dziwię się, że musisz dorabiać na boku – kontynuował Leonard nie pomny jego słów. – Nie rozumiem tylko, dlaczego nie interesują cię nasze pieniądze.
-Nie mam tutaj bimbru – powtórzył kowal.
-Wcale tak nie twierdzimy – odparł Leonard. – Jesteśmy gotowi zawrzeć transakcję w dowolnym miejscu. Zrozum królu złoty, że to dla nas najlepsze wyjście.
Hans nie ustąpił od razu, jeszcze przez jakiś czas pozorował pracę, jednak każde kolejne uderzenie młotka było słabsze od poprzedniego.
-Dobrze – powiedział wreszcie. – Zobaczę co da się zrobić. Bądźcie o północy na wschodnim skraju lasu.

Reichstag wprowadził ich do przestronnego pomieszczenia, które obaj instynktownie sklasyfikowali jako gabinet. Naprzeciwko drzwi znajdowało się szerokie okno, pod którym stało solidne dębowe biurko. Po obu stronach pokoju znajdowały się regały wypełnione papierami i oprawionymi w skórę księgami, a obok drzwi stała gustowna sofa.
-Usiądźcie proszę, to może chwilę potrwać – oznajmił kupiec, po czym ściągnął z jednego z regałów jakąś księgę i podszedł do biurka. Położył tom na blacie, otworzył i zaczął wertować. Henry i Kilar cierpliwie siedzieli na sofie, dając sobie czas na obmyślenie planu dalszych działań. Tymczasem Reichstag przejrzał jedną księgę, sięgnął po drugą, a po dłuższej chwili również po trzecią.
Wówczas Henry odczuł zniecierpliwienie. Wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. Spoglądał na grzbiety ksiąg, jednak tak jak się domyślał, były to jedynie rejestry handlowe. W pewnym momencie jego uwagę zwrócił głośny skrzek za oknem. Spojrzał w tamtą stronę i ujrzał skaczące po gałęziach rosnącego tam drzewa biało czarne ptaki.
-Sroki nie spieszą się z odlotem – powiedział.
Na te słowa Reichstag jakby zamarł ze wzrokiem utkwionym w księdze. Niezwykle powoli uniósł wzrok i obdarzył elfa pełnym napięcia spojrzeniem.
-Czekają na wiatr północno-wschodni – oznajmił ze ściśniętym gardłem.
Henry uznał, że Reichstag liczy na jakąś reakcję. Wiedział, że dzieje się teraz coś niesamowicie ważnego, ale nie potrafił odgadnąć jakich słów powinien użyć. Patrzył bezradnie w oczy kupca, szukając w głowie odpowiednich słów.
-Taki wieje od Talabecheim – rzucił od niechcenia Kilar, a Henry przeklął go w duchu.
Tymczasem Reichstag wyraźnie sposępniał. Z trzaskiem zamknął księgę i utkwił wzrok w blacie biurka.
-Jorigud szybko działa – w pierwszej chwili Henry myślał, że to kolejny szyfr, zaczął nawet szukać w głowie odpowiedzi, gdy wtem dotarło do niego, co powiedział kupiec.
-Przybyliście w sprawie Kamienia – powiedział Reichstag bardziej do siebie niż do nich. – Niestety nie udało mi się ustalić żadnych szczegółów.
-Szczegółami zajmiemy się sami – Henry zdecydowanie przejął inicjatywę. – Musimy jednak znać pełen obraz sytuacji.
-Mam jedynie poszlaki – stwierdził Reichstag. – Trzech mieszkańców miasteczka od kilku tygodni nie pokazuje się publicznie. Znikali po kolei w kilkudniowych odstępach. Najpierw Kurt Schmidt. Nie miał stałego zajęcia, dorywczo łapał się wszystkiego. Po nim mój zarządca Jorg Mahn. Któregoś dnia jego żona przyszła powiedzieć, że Jorg rezygnuje z pracy dla mnie. Jeden z najlepszych ludzi jakich miałem. Dałem mu kilka dni do namysłu, ale gdy nie pojawił się więcej ani on, ani jego żona, a wiedziałem już, że przestał pokazywać się w mieście, wybrałem się do nich z wizytą. Nigdy nie musiałem pukać, więc i tym razem po prostu wszedłem. Jorg siedział przy stole razem z żoną w jednej z izb. Gdy tylko mnie ujrzał, natychmiast ukrył prawą rękę za plecami. Zdążyłem jednak ujrzeć, że dłoń była pokryta brązowym futrem, a palce jakby zaczęły się zrastać. Od razu wyczułem chaos i napisałem do Joriguda. Później zniknął jeszcze miejscowy pijaczek Jens Lagermann.
-Chaos – warknął Kilar.
-Masz jakiekolwiek podejrzenia kto lub co może być źródłem? – spytał Henry.
-Jedynie poszlaki – odparł Reichstag. – Pierwsza jest taka, że wszyscy trzej zaopatrywali się w bimber u Hansa. Ale to samo można powiedzieć o połowie mieszkańców miasta.
-A druga? – naciskał elf.
-Każdy z nich miał w ostatnim czasie zatarg z sędzią Brotem. I to na krótko przed zniknięciem.
-Więc nie podejrzewasz kultu, tylko mściwego kultystę – stwierdził Henry.
-Tak bym obstawiał, ale to nic pewnego. Równie dobrze mogli wejść w kontakt z chaosem zupełnie inaczej. O ile wszyscy mieli ten kontakt.
Henry zamyślił się. Okoliczności opisane przez kupca rzeczywiście wyglądały podejrzanie, ale równie dobrze mogło istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie całej sprawy. Mieli zbyt mało poszlak, żeby od razu podejrzewać pojawienie się w Linealbadzie agentów chaosu. Chociaż ta ręka Mahna...
-Mamy jeszcze inną sprawę – wtrącił się Kilar. – Noclegi w tutejszej karczmie drogo wychodzą.
-Tutaj Was nie przyjmę – odparł Reichstag. – Mogłoby mnie to zdekonspirować. Ale kawałek za miastem stoi opuszczoną chatka. Nikt tam nie zagląda, więc jeżeli wam to odpowiada, możecie ją zająć.
-Tak zrobimy – stwierdził krasnolud.
Obaj pożegnali się z kupcem i wyszli. Gdy byli już przed domem, Reichstag rzucił głośną uwagę, że odnajdzie nazwisko rzeźbiarza i da im znać.
-Zatłukę tego Joriguda – oznajmił Kilar, gdy znaleźli się poza obrębem posiadłości. – Mógł nam podać hasło i odzew.
-Być może nie chciał dekonspirować Reichstaga – odparł niepewnie Henry. – Ale jakim cudem wpadłeś na to Talabecheim?
-Rzuciłem ogólną uwagę. Przecież stamtąd właśnie wieje północno-wschodni wiatr.

Gdy całą czwórka spotkała się ponownie w karczmie, było jeszcze dobrze przed południem. Leonard zdał relację z wizyty u Hansa, a Henry przekazał, że Reichstag jest agentem Srok.
-I oczywiście Jorigud nie mógł nam o tym powiedzieć – uczeń alchemika przeszedł od porannej posępności, do wyraźnej irytacji. – Czasem się zastanawiam, czy my faktycznie pracujemy dla Srok.
-Ciszej – skarcił go Henry. – Teraz już nic z tym nie zrobimy. Ale na pewno przedyskutujemy problem, gdy znów się spotkamy. Tymczasem proponuję obejrzeć naszą nową kwaterę.
-A co z tym sędzią? – spytał Leonard.
-Nie za bardzo mamy pretekst, żeby go odwiedzić – stwierdził Henry.
-Chyba, że ktoś z nas wszcząłby jakąś awanturę – podsunął Kilar.
-W ten sposób możemy wyłączyć go z akcji – Leonard nie był przekonany.
-Chyba że opłacimy grzywnę, a w ten sposób zbliżymy się do sędziego – uznał Henry.
-I kto nam później tę grzywnę zwróci? – rzeczowym tonem spytał Leonard.
Przy zajmowanym przez nich stole zapadła chwilą niezręcznej ciszy. Cała czwórka popatrzyła po sobie z niepewnymi minami.
-Możemy go odbić, a o grzywnę i tak zapytamy – stwierdził Elantir.
Cisza panującą przy stole pogłębiła się. Trójka towarzyszy popatrzyła na Elantira z mieszaniną zaskoczenia i podszytego niedowierzaniem uznania.
-To nie jest taki głupi plan – stwierdził Kilar.
-A nawet może się udać – dodał Leonard.
-Widzę tylko jeden problem – stwierdził Henry. – Po takim wyczynie będziemy w mieście spaleni. Więc jeżeli okaże się, że to jednak nie sędzia, to będzie nam cholernie trudno odnaleźć prawdziwego kultystę.
Pozostali spojrzeli na niego jakby z wyrzutem i na powrót pochylili głowy nad kuflami. Myśleli dość intensywnie o sposobach podejścia sędziego, choć jak się okazało krótko.
-Wciąż podoba mi się plan Elantira – oznajmił Kilar, choć grymas na jego twarzy dobitnie świadczył o trudnej walce, jaką musiał że sobą stoczyć, żeby to przyznać.
-Mi mniej – Leonard obserwował powierzchnię piwa w swoim kuflu. – Ale nic lepszego nie mamy... – zamilkł na chwilę, po czym gwałtownie poderwał głowę. – Nie przenośmy się do tej opuszczonej chaty. A raczej przenieśmy się, ale dopiero po spotkaniu z Hansem. Tym samym nikt nie będzie wiedział, gdzie się znajdujemy.
-Wciąż będziemy musieli prowadzić poszukiwania – wtrącił Henry.
-Dzisiaj mamy na to cały dzień, a akcję z sędzią przeprowadzimy jutro – odparł uczeń alchemika.
Widać było, że Henry chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przeszkodziło mu pojawienie się w karczmie nowego gościa. Wszedł on do środka głośno trzaskając drzwiami, jakby chciał wszystkim oznajmić, że całe pomieszczenie należy do niego. Był wysoki, gładko ogolony, ale z długimi czarnymi włosami. Nosił się na szaro, a jedyne ustępstwa na rzecz innych barw stanowiły brązowa futrzana kamizela oraz czerwona wstążka wokół ronda kapelusza.
-Karczmarzu piwa! – zakrzyknął od progu i omiótł wzrokiem całe pomieszczenie. – A miejscowi! – huknął znów swym tubalnym głosem na widok czwórki wędrowców i żwawo podszedł do ich stolika. – Można?
Leonard posłał mu niechętne spojrzenie, podobnie Kilar, ale Henry był szybszy.
-Bardzo prosimy dobry człowieku – powiedział do przybysza. – Skąd droga prowadzi?
-A z Altdorfu, zdrożony jestem jak rzadko – rzekł przybysz siadając obok Elantira. – A to dopiero początek podróży. Doprawdy nie wiem, co mnie podkusiło, żeby teraz na szlak ruszać.
-Dokąd się Pan udaje, panie... – Henry zamilkł wymownie.
-Ulrich Weltschmerz – oznajmił tamten. – Nazywam się Ulrich Weltschmerz. A jadę do La Maisontaal.
-Kiepska pora roku na pielgrzymkę – stwierdził Leonard.
-Ano kiepska, ale to nie z bogobojności tam zmierzam – powiedział Ulrich. – Choć oczywiście modlę się do Taala o szczęśliwą podróż. Kuzyna jadę odwiedzić, popracować trochę. Ponoć mają tam kilka płócien do odnowienia, a tym się właśnie głównie zajmuję.
-Teraz coś kojarzę – zagadnął Henry. – Ten Weltschmerz, który namalował cykl obrazów o Vantiarze Wojowniku i jego kompanii? Miałem kiedyś okazję oglądać Tratwę w szuwarach.
-Za młody jestem – odparł Ulrich. – To mój dziadek stworzył to dzieło. Odziedziczyłem po nim imię, ale talent dopiero szlifuję. A panowie co tutaj robią? – zainteresował się z kolei malarz. – Myślałem, żeście miejscowi, ale chyba jednak przyjezdni?
Wędrowcy spojrzeli po sobie w chwili niezręcznej ciszy. Leonard skinął pozostałym głową i już miał otworzyć usta, gdy ubiegł go Henry.
-Reprezentujemy interesy rodziny Schutzheim.
Ulrich zagwizdał przeciągle.
-Proszę, proszę. Tych z Salzenmundu? – spytał z uznaniem w głosie.
-Z Talabecheim – uściślił Kilar.
-A tych – malarz zamilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – A oni nie przenieśli się czasem do Middenheim?
-Nie wszyscy – stanowczo stwierdził Kilar.
-Widocznie nie – zgodził się Ulrich. – No nic, dziękuję za dotrzymanie kompanii przy stole. Zbieram się, wezmę jakąś izbę i chwilę odpocznę.

Po rozmowie z Ulrichem i jednym czy dwóch piwach postanowili odwiedzić domniemane ofiary kontaktu z kamieniem. Podzielili się inaczej niż rankiem. Leonard z Kilarem mieli odwiedzić Jorga Mahna, natomiast Elantir i Henry wybrali się do Jensa Lagermanna i Kurta Schmidta. Elfy postanowiły zacząć od pijaczka. Dowiedziały się od miejscowych, że mieszka on w ruderze na skraju miasta i tam też się udali.
Chata była w dwójnasób niechlujna. Jako pierwszy rzucał się w oczy fakt, że osoba, która ją postawiła nie miała wielkiego pojęcia o budownictwie lub też zapału do pracy. Dwa frontowe okna małego domku umiejscowione były na różnych poziomach. Słomiany dach położono cienką warstwą, byle tylko przykryć wnętrze. Drzwi były koślawe, a między deskami ścian ziały spore szpary.
Jakby tego było mało, domostwo porastał mech. Szyby w oknach były koszmarnie przybrudzone, a w kilku miejscach słoma dosłownie sypała się z dachu.
Henry podszedł do drzwi i z pewnym wahaniem zastukał ostrożnie, jakby bojąc się, że poprzez dłuższy kontakt z deskami może zostać zbrukany. Gdy nikt nie odpowiedział, elf spróbował mocniej, jednak ponownie bez odpowiedzi. Elantir podszedł do okna i zajrzał do środka.
-Nic nie widać – zawyrokował.
Henry stanął obok niego, ale również nie mógł przebić wzrokiem zafajdanej tafli szkła. Zapukał po raz trzeci, jednak gdy i to nic nie dało, uciekł się do najstarszej znanej na świecie metody otwierania drzwi i nacisnął klamkę. Ustąpiła bez oporów, choć z przeraźliwym piskiem, a kolejny pojawił się, gdy elf pchnął odrzwia. Uchyliły się nieznacznie, a w nozdrza Henryego uderzył niesamowity smród. Natychmiast zasłonił on nozdrza i usta połą płaszcza, po czym mocniej pchnął drzwi do wewnątrz.
Pozostając na progu ujrzał pogrążone w mroku ciasne wnętrze. Na klepisku mniej więcej pośrodku leżał mężczyzna. A raczej to co z niego zostało. Widać było wyraźnie, że robaki pastwiły się nad ciałem już od dawna. Wokół leżało kilka butelek, a intensywna woń rozkładu mieszała się z odorem alkoholu. Henry mocniej przycisnął połę płaszcza do twarzy i wszedł do środka.
Uważnie zlustrował ciało, jednak nie zaobserwował żadnych oznak czy to przemocy, czy złowieszczego przeistoczenia. Dla pewności szybko przeszukał chatę, ale nie było tam wiele miejsc, w których możnaby cokolwiek ukryć. Wyszedł więc na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi.
-Musimy to zgłosić straży – stwierdził.

Dom Mahna stał niedaleko rynku. Wciśnięty był w boczną uliczkę, ale po fasadzie można się było zorientować, że jego mieszkańcom dobrze się wiedzie. Płot świeżo odmalowano, a tynk wprost lśnił czystością. Leonard z Kilarem podeszli do drzwi i zastukali. Nic się nie wydarzyło. Nie dotarły do nich żadne odgłosy poruszenia, nikt też nie otworzył.
Czekali dość długo, aż wreszcie zastukali po raz drugi. Także i tym razem nie przyniosło to efektu. Obaj spojrzeli po sobie, Kilar wzruszył ramionami, a Leonard że zrezygnowaną miną zastukał trzeci raz. I wówczas wydało mu się, że słyszy wewnątrz jakieś poruszenie. Nie był do końca pewien co to za odgłos, podszedł więc do okna i zajrzał do środka. Za szybą wisiały wprawdzie zaciągnięte zasłony, ale przez s parę między nimi dało się zajrzeć głębiej.
Pierwsze co ujrzał Leonard to komoda stojąca przy białej ścianie oraz znajdująca się obok framuga drzwi, a za nią... Jakiś nie wyraźny kształt leżący na podłodze, jakby kupka mokrych szmat oraz pochylający się nad nimi cień, których zastygł w czujnej pozie ze wzrokiem utkwionym w oknie.
-Chwytaj za topór – powiedział Leonard samemu sięgając po swoje sztylety.
Kilar miał swoje wady, ale na te trzy słowa zawsze reagował błyskawicznie i teraz stał już radośnie wyszczerzony z bronią w ręku, zanim uczeń alchemika skończył mówić.
Już ze sztyletami w dłoniach Leonard ponownie zajrzał przez okno i starczyło mu refleksu, żeby u skoczyć w lewo nim szkło pękło na milion odłamków. Jednak ponieważ tym razem zabrakło mu zręczności, upadł ciężko na ganek i nim zdążył zrobić cokolwiek usłyszał świst topora zakończony nieprzyjemnym mlaszczącym dźwiękiem, a na twarz i dłonie padły mu krople gęstego płynu. Otrząsnął się z obrzydzeniem i podniósł na kolana.
Stęknięcie Kilara i ssący odgłos uwalnianego topora dały mu znać, że jest już bezpiecznie. Dźwignął się na nogi i spojrzał w stronę okna. Przez parapet przewieszony był mniej więcej ludzki kształt, odziany w popękany i przybrudzony posoką kaftan. Wszędzie tam gdzie rozdarty materiał powinien ujawniać gołą skórę, wystawały kępki futra. Mniej więcej pośrodku pleców ziała długa na stopę i szeroka na trzy palce dziura, która jak się zdawało definitywnie zakończyła męki stworzenia.
-Brakowało mu sprawności – stwierdził Kilar ocierając ostrze o kaftan denata. – Rzucił się na ciebie, ale utknął w oknie.
-Widzę – Leonard wciąż ciężko oddychał, ale znalazł w sobie dość siły, żeby schować sztylety i rozejrzeć się wokół. – Musimy się zbierać.
-Nikt niczego nie zauważył – stwierdził krasnolud.
-Jeszcze – odparł uczeń alchemika. – Chodźmy.

Henry był w pewien sposób rozczarowany. Nie do końca wiedział, czego oczekiwał, ale na pewno nie spodziewał się tego, że gdy zjawi się w siedzibie straży i oznajmi, że znalazł zwłoki Jensa Lagermanna, zostanie zignorowany. Zainteresował się nimi jedynie młody oficer, który przedstawił się jako Vincenzo Schallig, „matka jest tileanką”, powiedział i kazał się prowadzić do domu Jensa.
Po drodze rzucił jedynie mało stosowny zdaniem elfa komentarz o spodziewanym przez wszystkich odwaleniu kity przez miejscowego pijaka. Pod jego domem chwilę się pokręcił, po czym wszedł do środka. Dokładnie obejrzał zwłoki oraz całe wnętrze. Henry nie widział jeszcze tak metodycznie działającego strażnika. Schallig zaczął od ciała, które obejrzał cal po calu poczynając od głowy i kończąc na stopach, a następnie zataczając coraz szersze kręgi wokół niego uważnie zlustrował otoczenie. Trwało to wszystko dobrze ponad godzinę, elfy przez cały ten czas miały czekać na zewnątrz, aż strażnik skończy. Wreszcie Schallig wyszedł do nich.
-Myślę, że możemy bez cienia wątpliwości stwierdzić, że zapił się na śmierć – oznajmił. – I tak długo pociągnął.
Henry nie bardzo wiedział, jak na to odpowiedzieć.
-Jak się zdaje, ciągnął ile mógł – rzucił Elantir.
-To prawda – Vincenzo rzucił jeszcze jedno spojrzenie na trupa. – A teraz porozmawiajmy poważnie. Dla kogo pracujecie?
Henryego zdumiała ta nagła bezpośredniość, ale nie na tyle, aby nie był w stanie udzielić odpowiedzi, zanim zrobi to Elantir.
-Reprezentujemy interesy rodziny Schutzheim dobry człowieku – powiedział.
Strażnik uśmiechnął się Słysząc te słowa.
-Tych z Salzenmundu? – zagadnął konwersacyjnym tonem.
-Z Talabecheim – Henry nawet nie mrugnął.
-Dwa elfy, człowiek i krasnolud? – Schallig wymownie uniósł brew. – A czegóż to wasi mocodawcy chcą od naszego miejscowego pijaczka?
-To nasza prywatna inicjatywa – Henry był już gotowy na to pytanie. – Chcieliśmy wypytać co sądzi o rzemiośle tutejszego kowala.
-Rozumiem – strażnik mocno przeciągnął to słowo. – W każdym razie to wszystko póki co. Możecie odejść.

Leonard i Kilar bez pośpiechu, aczkolwiek stanowczo opuścili linię zabudowy Linealbadu. Obaj nosili na sobie ślady niedawnej potyczki w postaci krwi stwora i uznali, że lepiej nie wracać w tym stanie do karczmy. Zamiast tego skierowali swe kroki w stronę budynku wskazanego im przez Reichstaga w nadziei, że znajdą tam studnię lub pompę, przy której będą mogli doprowadzić się do ładu.
Dom znajdował się jakiś kilometr za miastem w rozsądnym oddaleniu od traktu. Był wciśnięty między drzewa, ale choć sprawiał wrażenie opuszczonego, jego stan zgodnie określili jako zaskakująco solidny. Budynek był piętrowy, wykonany z drewna, z szerokim podwórcem otoczonym płotem. Główną oznakę opuszczenia stanowił dawno nieprzycinany trawnik.
Wędrowcy weszli na teren posiadłości i skierowali się na tyły budynku. Ku ich uldze odkryli tam studnię, z której skwapliwie skorzystali.
-Czy Reichstag nie wspominał, że budynek jest opuszczony? – spytał Leonard przemywając twarz.
-Owszem – odparł Kilar. – Coś się stało?
-Ktoś wydeptał ścieżkę w trawie – uczeń alchemika wskazał szlak utworzony z podeptanych źdźbeł biegnący od płotu pod tylne drzwi budynku.
-Może miejscowe dzieciaki – stwierdził bez przekonania Kilar.
-Może.
Obaj czujnie dokończyli ablucji, po czym ostrożnie podeszli do budynku. Zajrzeli przez jedno z okien, ale ich oczom ukazał się jedynie pusty, skąpo umeblowany salonik. Powoli skierowali się do kolejnego. Ich oczom ukazał się niewielki gabinet wyposażony jedynie w biurko i samotne krzesło. Odwrócony plecami do okna siedział w nim mężczyzna w czerwonej szacie z czarną lamówką. Pochylał właśnie głowę nad leżącą na biurku sporą księgą. Jego krótko obcięte kruczoczarne włosy odbijały blask samotnej świecy. Wędrowcy spojrzeli po sobie i najciszej jak potrafili wrócili do studni.
-Kwiryn – syknął Kilar.
-Pytanie który z nich – odparł Leonard.
-Jorigud nic o nim nie wspominał – stwierdził krasnolud.
-O Reichstagu też nie – skwitował uczeń alchemika. – Mam pomysł jak go sprawdzić, ale musielibyśmy się ujawnić.
-Chcesz tam po prostu pójść i zapytać o coś, co tylko nasz Kwiryn mógłby wiedzieć?
-Mniej więcej.
-A jeśli to nie nasz?
-Krzesło nie jest zbyt oddalone od okna.
Kilar uśmiechnął się chytrze i skinął Leonardowi głową. Uczeń alchemika nie odwzajemnił tego gestu. Czując, że tętno zaczyna mu przyspieszać skierował się do drzwi budynku i starając się zachowywać jak najciszej wszedł do środka.

Tymczasem Henry i Elantir odnaleźli domostwo Kurta Schmidta. Dotarli akurat na małe zgromadzenie przypadkowych gapiów, które obserwowało jak starszy, bogato odziany mężczyzna nadzoruje wbijanie przed budynkiem drewnianej tablicy. Napis głosił, że posiadłość przejmuje miasto z uwagi na zaleganie z opłacaniem podatku.
-Należało się mu – rzucił cierpko jakiś pulchny mężczyzna.
-Przecież płacił regularnie – ofuknęła go stojąca nieopodal kobieta.
-Mówił, że płacił – stwierdził mężczyzna.
-Przepraszam państwa – zagaił Henry – Czy mógłbym się dowiedzieć, co się tutaj dzieje?
Mężczyzna i kobieta spojrzeli na niego niechętnie. Również kilkoro innych gapiów posłało mu nieprzychylne spojrzenia.
-Burmistrz Neustadt przejmuje dom Schmidta – burknął grubas.
-Czy to właśnie burmistrz? – indagował dalej Henry, wskazując bogato odzianego jegomościa.
-A skąd, to sędzia Brot – warknęła kobieta. – Stary trep.
Elfy przyjrzały się ciekawie starszemu mężczyźnie. Rysy twarzy miał wyostrzone, ale nie wyglądał na wyznawcę któregoś z mrocznych kultów.
-A co na to sam zainteresowany? – spytał Henry.
-Nikt go od dawna nie widział – burknął grubas. – Nie wiem na co liczył, nie płacił podatków i nagle zniknął. To musiało się tak skończyć.
Wbijanie tablicy zostało zakończone. Sędzia opieczętował jeszcze drzwi domu i tłum z wolna zaczął się rozchodzić. Również parobek, który dokonywał czynności technicznych, zarzucił młot na ramię i sposobił się do odejścia. Natomiast sędzia stał jeszcze chwilę przed domem, jakby na coś czekał. Henry podjął decyzję.
-Przepraszam panie sędzio – zagadnął podchodząc bliżej. – Czy ta nieruchomość jest może na sprzedaż?
Brot spojrzał na elfa najpierw ze zniecierpliwieniem, a później wyraźną wyższością w oczach.
-Nie jestem pospolitym handlarzem – stwierdził.
Miał nieprzyjemny głos, wysoki i jakby delikatnie piskliwy. Elantir słysząc go aż się wzdrygnął.
-Proszę o wybaczenie – Henry z trudem zapanował nad głosem. – Pytam w imieniu rodziny Schutzheim. Tych z Talabecheim – dodał pospiesznie.
Sędzia przez chwilę trawił tę informację, jednak nie sprawiła ona, że spojrzał na elfa łaskawszym okiem.
-To nie moja sprawa – stwierdził tylko i odszedł.

Leonard ostrożnie nacisnął klamkę. Ku jego ogromnej uldze drzwi otworzyły się bez choćby jednego skrzypnięcia. Najciszej jak potrafił wszedł do niewielkiego korytarzyka i skierował się w stronę wejścia do pokoiku. Tutaj również zachował szczególną ostrożność.
-Nareszcie jesteś – powitał go Kwiryn, nie podnosząc głowy znad księgi. – Co się tak skradasz?
-Nie uprzedzono nas, że tu będziesz – na dźwięk głosu Leonarda mag podniósł głowę.
Jednak ku konsternacji młodzieńca nie okazał zdziwienia. Leonard odniósł wręcz wrażenie, że Kwiryn jest lekko rozbawiony.
-O czym jeszcze was nie uprzedzono? – spytał mag.
Leonard nie odpowiedział. Pytanie wydawało się zupełnie naturalne, a jednak wyraźnie wyczuł, że ma na celu jedynie uzyskanie informacji.
-Długo tutaj jesteś? – spytał ostrożnie.
-Od kilku dni – stwierdził Kwiryn. – Czekam na nowe rozkazy.
-O widzisz, to zupełnie tak jak my – Leonard starał się mówić naturalnie, jednak miał wrażenie, że nie brzmi zbyt wiarygodnie.
Nie mógł też nie zauważyć zupełnie już teraz wyraźnych iskierek rozbawienia tańczących w oczach maga.
-Myślę, że możesz mi już zadać to pytanie – oznajmił niespodziewanie Kwiryn.
Leonard nie okazał konsternacji, już wcześniej wiedział, że rozmowa zmierza w tym kierunku.
-Udzieliłeś mi kiedyś pewnej porady w kwestii otwierani drzwi, co wówczas powiedziałeś?
-Pchnąłbym – odparł spokojnie Kwiryn. – Jeśli to wszystko, to wybacz, ale jestem mocno zajęty.

-To nie nasz – oznajmił Leonard, gdy razem z Kilarem pospiesznie umykali z posesji.
-To dlaczego nie dałeś znać? – Kilar z żalem spojrzał na trzonek topora.
-Jestem pewien, że wiedział, że tam jesteś.
Więcej się nie odezwali, a po żwawym marszu szybko dotarli do karczmy. Zastali tam Henrego i Elantira pochylonych nad obiadem.
-Co się stało? – spytał ten pierwszy widząc ich miny.
-Kwiryn – burknął krasnolud w odpowiedzi.
-Rozumiem, że nie nasz – stwierdził Henry, a Leonard tylko skinął głową.
Wędrowcy wymienili się informacjami i uznało, że do nocy lepiej już nie opuszczać karczmy i odpocząć. Ustalili również, że na nocne spotkanie z Hansem wybiorą się Leonard z Elantirem, a Henry z Kilarem spróbują w tym czasie przeszukać budynek zajęty przez Kwiryna. Mieli się już udać na spoczynek, gdy do karczmy wkroczył Vincenzo Schallig, podszedł najpierw do karczmarza, chwilę z nim porozmawiał, a później skierował się do ich stolika.
-Jorg Mahn nie żyje – powiedział bez wstępów.
Jeżeli liczył na jakąkolwiek reakcję, to musiał się srogo rozczarować. Miny wędrowców nie mogłyby być bardziej obojętne.
-To przykro – stwierdził Henry.
Strażnik rzucił im czujne spojrzenie.
-Nie wiecie o kim mowa? – spytał.
-Królu złoty, to nasz pierwszy dzień w mieście – stwierdził Leonard. – Praktycznie nikogo tu nie znamy.
Nie przekonali go, to było wypisane na jego twarzy, ale chyba nie miał pomysłu jak ich podejść.
-Będę was nadal obserwował – stwierdził. – Tymczasem wybaczcie, muszę wypytać pana Weltschmerza.
Po tych słowach skierował się na górę. Wędrowcy jedynie spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Dokończyli obiad, po czym udali się na spoczynek.

Kwadrans przed północą Leonard i Elantir kluczyli po lesie, próbując stosować się do wskazówek udzielonych im przez Hansa. Nie wzięli że sobą pochodni, a noc była ciemna. Dodatkowo znów panowała gęsta mgła, powietrze było mroźne. Uczeń alchemika narzekał pod nosem, natomiast Elantir szedł spokojnie przed siebie. Wkroczyli w obręb gęsto porośnięty drzewami, między którymi rozpościerały się spore połacie krzewów. Poruszanie się w tym terenie było szczególnie trudne dla Leonarda, którego szaty wciąż czepiały się gałęzie. Podejmując próby uwolnienia się robił sporo hałasu, na co jak mu się zdawało Elantir patrzył z dezaprobatą.
Wtem z ciemności przed nimi dobiegł głos Hansa. Mówił coś do drugiej osoby, jak zrozumiał Leonard tłumaczył się z mniejszej ilości dostarczonego bimbru. Kowal był o wiele bardziej wylewny, niż podczas ich spotkania w kuźni. Jego rozmówca zbywał wymówki krótkimi mruknięciami.
-Daj już spokój – powiedział wreszcie wysokim, piskliwym głosem. – Wrócę za tydzień.
Na tym rozmowa się skończyła, a po chwili z mgły przed nimi wyłonił się przygarbiony mężczyzna w znoszonym płaszczu. Narzucił na głowę postrzępiony kaptur, a pod ręką dźwigał pięciolitrowy antałek. Usilnie starał się na nich nie patrzeć.
-Dobry wieczór panie sędzio – zagaił niespodziewanie Elantir.
Mężczyzna zatrzymał się niepewnie i wolną ręką mocniej naciągnął kaptur na głowę. Leonard w mig zwietrzył okazję.
-Sędzia Brot? – spytał celowo podniesionym głosem. – Cóż za spotkanie!
-Ciszej głupcy – skarcił ich sędzia. – Czego chcecie?
-Na początek zaspokoić ciekawość. Czy Kurt Schmidt rzeczywiście zalegał z podatkami? – spytał Leonard.
-To tajemnica urzędowa.
-Podobnie jak korzystanie z usług kowala? – ton Leonarda odznaczał się sporą dozą niewinności.
Sędzia nie odpowiedział od razu. W pierwszej chwili chciał zerwać się do biegu, jednak Elantir przytomnie stanął mu na drodze, a Leonard podszedł bliżej. Brot zatoczył wzrokiem wokół, jednak uznał, że nie ma szans na ucieczkę.
-Dokumenty jakie do mnie wpłynęły mogły budzić pewne wątpliwości – przyznał niechętnie. – Jednak Schmidt nigdy ich nie kwestionował, a ja nie jestem do tego zobowiązany z urzędu.
-Rozumiem – Leonard skinął głową. – Czy to jedyna taka sprawa ostatnio?
Brot ponownie potoczył wzrokiem wokół. Wykonał nawet ruch w stronę drzew, jednak Elantir szybko przesunął się we właściwe miejsce.
-Było jeszcze kilka. Najwięcej hałasu było z domem Mahna, ale przedstawił wystarczające dowody, aby sprawa upadła. Jednak teraz kiedy oboje z żoną nie żyją...
-Tak? – Leonard uznał, że musi delikatnie nacisnąć.
-Nie mieli spadkobierców, więc dom i tak przejmie miasto.

Henry i Kilar zbliżali się powoli do opuszczonej chatki. Jej kontur majaczył przed nimi leniwie we mgle. Wędrowcy byli ostrożni, zanim weszli na teren posesji rozdzielili się. Henry pozostał z frontu, a Kilar obszedł budynek od tyłu. W środku było ciemno i cicho. Krasnolud sprawdził okna, zajrzał do salonu i gabinetu, a potem czekał na elfa, który wkrótce do niego dołączył.
-Od frontu pusto – stwierdził Henry.
-Tutaj też – odparł Kilar.
Najciszej jak potrafili weszli do środka i dokładnie sprawdzili pomieszczenie po pomieszczeniu. Nie znaleźli niczego, jedynie stare meble i kurz. Cokolwiek robił tutaj Kwiryn, nie pozostawił żadnych śladów.
Zrezygnowani wyszli na zewnątrz. Mgła zdążyła się już rozwiać i teraz w powietrzu unosiły się jedynie smętne strzępki. Przeszli na front budynku i zdecydowali o powrocie do karczmy.
-Kolejny amator bimbru – rzucił Kilar wskazując samotną postać zmierzającą zdecydowanie w stronę lasu.
-Ale Leonard z Elantirem szli w innym kierunku – zauważył Henry.
Elf i krasnolud spojrzeli po sobie i skinęli głowami. Zamiast wracać na trakt zagłębili się między drzewa i poszli skrajem lasu w stronę samotnej postaci. Śledzony zniknął im na chwilę z oczu, gdy sam przekroczył zieloną granicę, jednak udało im się go odnaleźć. Trzymali się z tyłu, jednak starali się nie tracić go z oczu, co było względnie łatwe dla ras uprzywilejowanych w ciemnościach.
W pewnej chwili śledzony zatrzymał się i rozejrzał czujnie. Obaj instynktownie przywarli do drzew i zamarli. Wtem zza jednego z rozłożystych dębów wyłoniła się kolejna postać. Miała na sobie długi czarny płaszcz i obowiązkowy kaptur zaciągnięty na głowę. Twarz przybysza osłonięta była chustą.
-Bał się stawić osobiście? – spytał zakapturzony.
Henry drgnął na dźwięk tego głosu. Już go dzisiaj słyszał.
-Jesteś tylko posłańcem – odparł śledzony. Mówił grubym basem, którego żaden z nich wcześniej nie słyszał. – Tak jak i ja.
-Nie będę się spierał – przybysz zbył tę uwagę krótkim śmiechem. – Po prostu daj mi Kamień.
Henry mocniej ścisnął pień drzewa, za którym się ukrył i zamarł, gdy usłyszał jak Kilar dobywa topora. Zgromił krasnoluda wzrokiem.
-Nie mam go – odparł posłaniec. – Miałeś go odebrać tydzień temu.
-Nie mów mi, że oddaliście go komuś innemu – w głosie przybysza zabrzmiała stalowa nuta.
-Wciąż go mamy. I oddamy – stwierdził ten, którego śledzili – Jednak skoro mogłeś odczekać ten tydzień, wytrzymasz i kolejny. Kamień jest nam teraz potrzebny.
-Nie drażnij mnie kapitanie – przybysz zbliżył się do rozmówcy, a jego ton był ostrzejszy od miecza. – Mieliście go tylko przechować, nikt nie pozwolił wam go używać.
-Nie zakazano tego – ten, którego nazwano kapitanem, położył dłoń na rękojeści miecza. – Uznaliśmy to za formę wynagrodzenia.
-Neustadt jest głupcem – stwierdził przybysz. – I zaraz się o tym przekona.
Świsnęła stał. Kapitan próbował ciąć przybysza przez korpus, jednak tamten spodziewał się tego. Zgrabnym piruetem zszedł z drogi ostrza, po czym zamachnął się na przeciwnika ręką. Z jego rękawa wyprysnęła drobna, błyszcząca rzecz, która ugodziła kapitana w szyję, a ten zwalił się ciężko na ziemię. Przybysz nawet się na niego nie obejrzał, ruszył biegiem między drzewami w stronę miasteczka.
Henry i Kilar nie przeszkodzili mu, a gdy tylko zniknął im z oczu, podbiegli do kapitana, który jednak już nie żył.
-Myślisz, że Schallig pracował dla niego? – spytał Kilar.
-Mogło tak być – odparł Henry.

Kwadrans później spotkali się z Leonardem i Elantirem w drodze do karczmy.
-Kamień... – zaczął Henry.
-... jest w ratuszu – dokończył Leonard.
-Już niedługo – uzupełnił Kilar.
Resztę opowieści uzupełnili sobie już biegnąc ciasnymi uliczkami w stronę ratusza. Spieszyli się jak mogli, jednak zasięg nóg Kilara mocno ich ograniczał. Gdy wypadli na rynek, panowały tam cisza i spokój. Jedyną oznaką tego, że dzieje się coś niepokojącego, były rozwarte szeroko drzwi najwyższego budynku w mieście.
Podbiegli do niego i ostrożnie weszli do środka. Niemal na progu natknęli się na dwa trupy strażników. Obaj skończyli z ostrymi stalowymi kolcami w szyjach.
-Ktoś wie, którędy do burmistrza? – spytał Kilar mocniej zaciskając dłonie na trzonku topora.
-Oni nam raczej nie powiedzą – stwierdził Leonard wskazując strażników.
-Rozdzie... – zaczął Elantir.
-Idziemy na górę – zarządził Henry, a pozostali skinęli głowami.
Weszli po drewnianych stopniach, a znalezione na szczycie dwa trupy przekonały ich, że słusznie wybrali. Kilar szedł przodem, pewnie dzierżąc topór. Po bokach miał elfy, każdy z mieczem w dłoni, a Leonard zabezpieczał tyły, trzymając swoje sztylety w lekko drżących dłoniach. Tylko przelotnie spojrzeli na trupy, gdyż usłyszeli odgłosy walki dochodzące z korytarza po lewej stronie.
Idąc w tamtą stronę ujrzeli rozwarte na oścież dwuskrzydłowe drzwi. W progu właśnie padał strażnik, którego zakapturzony mężczyzna przeszył mieczem. Wewnątrz pomieszczenia do walki gotowało się dwóch następnych.
-Czekamy, aż się przy nich zmęczy? – spytał Leonard.
-Karak! – wykrzyknął tymczasem Kilar i wyprysnął naprzód.
Zakapturzony nawet nie odwrócił głowy. Ze skupieniem rzucił się w stronę strażników, zręcznym piruetem uniknął cięcia pierwszego z nich i niedbałym gestem odbił ostrze drugiego. Jeszcze kilka kroków i strażnicy stali między nim a krasnoludem.
-Daruję wam życie – powiedział. – Ale musicie ich zatrzymać – wskazał ostrzem miecza w stronę korytarza.
Strażnicy spojrzeli po sobie i jak na komendę odwrócili się w stronę nacierającego krasnoluda. Pierwszy przyjął na miecz potężne uderzenie topora, a drugi kopnął Kilara w łokieć. Gdy krasnolud próbował odskoczyć, oberwał jeszcze płazem miecza po głowie i niezgrabnie padł na podłogę upuszczając topór.
Henry i Elantir przeskoczyli nad nim i każdy z nich dopadł jednego ze strażników. Ich płaszcze załopotały dumnie, gdy każdy z nich wyprowadził cięcie od boku, a ich miecze ze świstem przecięły powietrze, gdy nie trafili swych przeciwników. Strażnicy nie potrzebowali wiele czasu na sprowadzenie elfów do parteru, a następnie z pogardliwymi uśmiechami spojrzeli na Leonarda.
-Wojownicy psia ich mać – parsknął uczeń alchemika i natarł zdecydowanie.
Zamarkował szarżę na strażnika stojącego po lewej stronie, po czym w ostatniej chwili wykonał piruet na prawej nodze i wbił oba sztylety w bok i bark drugiego z nich. Nie czekając na reakcję podciął swoją ofiarę i odskoczył wyciągnąwszy noże z jej ciała.
Drugi strażnik już się nie uśmiechał, rzucił się na Leonarda z gniewnym okrzykiem. Uczeń alchemika tylko na to czekał, kopnął pod nogi tamtego leżący na ziemi miecz Henrego, a gdy tamten potknął się i stracił równowagę, natarł na niego bykiem. Już leżącego ogłuszył ciosem rękojeści sztyletu.
Nie czekając aż towarzysze się pozbierają, wszedł głębiej do pomieszczenia. Był to ogromny gabinet, ze sporą liczbą wypełnionych księgami regałów i masywnym biurkiem stojącym po ścianą na wprost wejścia. Kulił się właśnie za nim pulchny jegomość, który przyciskał do piersi niewielką szkatułkę.
-Oddaj mi Kamień Neustadt – powiedział zakapturzony.
-Jeszcze nie teraz – wystękał burmistrz. – Potrzebuję go, jest więcej takich jak Mahn.
-W ogóle nie powinieneś był go używać.
Zakapturzony ruszył w stronę biurka. Leonard chciał podbiec do niego i go powstrzymać, jednak nim zrobił cokolwiek, burmistrz z dzikim okrzykiem otworzył szkatułkę i złapał Kamień w garść.
-Zniszczę cię Ulrich! – niemal wrzasnął.
Zakapturzony bez trudu uskoczył przed ciśniętą w niego szkatułką, jednak nie mógł zapobiec temu co stało się później. Burmistrz ujął niewielki Kamień w obie dłonie i wcisnął sobie do ust. Przez chwilę wyraźnie się z nim męczył, jednak udało mu się go połknąć.
-Czy on... – Leonard nawet nie zauważył kiedy Kilar do niego podszedł.
Rzucił szybkie spojrzenie za siebie i ujrzał tam również Henrego i Elantira.
Burmistrz tymczasem zaczął błyskawicznie puchnąć. Jego ręce rozrosły się już dwukrotnie i pokryły czarnym futrem. Kosztowny kubrak trzeszczał w szwach, gdy przelewało się pod nim ogromne cielsko burmistrza. Najgorsza jednak była twarz. Zastygła maska grozy człowieka, który zbyt późno pojął, co uczynił. Neustadt rozwarł usta i dobył się z nich przeszywający, nieartykułowany wrzask.
-Ty cholerny głupcze – warknął Ulrich szykując się do skoku na poczwarę.
Nim jednak zdołał zrobić cokolwiek, przez gabinet przemknęła sporą kula ognia i ugodziła burmistrza wprost w rozrośniętą pierś. Szata na nim błyskawicznie zajęła się ogniem, a wówczas w cielsko wbił się długi na stopę i gruby na trzy palce cierń. Neustadt wrzasnął raz jeszcze, po czym trzęsąc się w agonii zwalił się ciężko na biurko, które złamało się pod jego ciężarem.
Wędrowcy odwrócili głowy w stronę wyjścia i ujrzeli idącego ku nim maga w czerwonej szacie.
-Kwiryn -słowo to wypowiedziane przez Ulricha brzmiało niemal jak przekleństwo.
-Weltschmerz – mag uśmiechnął się ironicznie. – Możesz już odejść.
-Nie bez Kamienia – stwierdził tamten.
-Obaj wiemy, że musiałeś to powiedzieć – stwierdził Kwiryn. – A teraz odejdź.
Mag podszedł do leżących na resztkach biurka pozostałości po burmistrzu. Ulrich wpatrywał się intensywnie w jego plecy, jednak po dłuższej chwili pokręcił głową i schował miecz.
-Następnym razem – rzucił w stronę maga i odszedł.
Kwiryn tymczasem pochylił się nad ciałem burmistrza. Nie dotykając go przejechał nad nim otwartą dłonią, która jarzyła się czerwonym blaskiem. W miejscu nad którym przejechała ciało otwierało się i dobywał się z niego okrutny smród. Wreszcie mag zamknął dłoń.
-Leonardzie bądź tak dobry i podaj mi szkatułkę.
Uczeń alchemika wahał się przez chwilę. Kwiryn zacisnął tymczasem ręce na trzonku topora i zrobił krok do przodu.
-Radziłbym czerpać z mądrości Ulricha – rzucił jakby od niechcenia Kwiryn. - Szkatułka. Leonard podszedł do leżącego nieopodal pudełka i podał je magowi. Kwiryn spojrzał na nie krytycznie, po czym uniósł otwartą dłoń nad ciałem burmistrza. Po chwili wyłonił się stamtąd Kamień, który mag następnie bez dotykania umieścił w szkatułce.
-Radzę wam nie zostawać tu zbyt długo – powiedział i ruszył w stronę wyjścia.

Wędrowcy pospiesznie spakowali swoje rzeczy i jeszcze przed świtem opuścili karczmę. Gdy oddalali się od ratusza, widzieli Vincenzo Schalliga prowadzącego w tamtą stronę grupę strażników, co tylko jeszcze przyspieszyło ich decyzję o natychmiastowym opuszczeniu miasteczka.
-To będzie tylko pięć koron – westchnął Kilar, gdy byli już na trakcie.
-Uczciwie mówiąc, napracowaliśmy się mniej niż z tym wozem – stwierdził Henry.
-I możemy liczyć na premię, w końcu wiemy, kto ma kamień – stwierdził Elantir.
Nikt z pozostałych nie skomentował. Noc była chłodna, a oni mieli przed sobą długą drogę.

_________________
Przygoda i Rozrywka? Co za kapitalny pomysł! Musimy sprawić, by ta rzecz nie stała się zbyt cholernie popularna, albowiem cała hołota także będzie chciała w to grać! - JKW Książę Walii


Góra 
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
 Post Napisane: Śr lut 19, 2020 09:40 
 


Góra 
  
 
 Tytuł: Re: Z archwiwów Niepodpisanych
 Post Napisane: Pt lut 21, 2020 11:47 
Offline
Pan Maruda
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr kwi 07, 2010 16:41
Posty: 1969
Przeczytałem. Panie, jakie to dobre! Znacznie lepsze niż się spodziewałem przed lekturą. Oczywiście, sentyment do rpgowych postaci i wydarzeń pewnie mocno wpływa na moją ocenę ale i tak bardzo mi się podobało.


Góra 
 Zobacz profil  
 
 Tytuł: Re: Z archwiwów Niepodpisanych
 Post Napisane: So mar 07, 2020 17:08 
Offline
Jedyny Czarny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt kwi 06, 2010 12:32
Posty: 2458
a dziękuję :) głównie chciałem odtworzyć klimat tamtej kampanii i to mi się chyba udało.

_________________
Przygoda i Rozrywka? Co za kapitalny pomysł! Musimy sprawić, by ta rzecz nie stała się zbyt cholernie popularna, albowiem cała hołota także będzie chciała w to grać! - JKW Książę Walii


Góra 
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
 Post Napisane: So mar 07, 2020 17:08 
 


Góra 
  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
 
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 3 ] 

Strona główna forum » RPGownia


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość

 
 

 
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
cron
To forum działa w systemie phorum.pl
Masz pomysł na forum? Załóż forum za darmo!
Forum narusza regulamin? Powiadom nas o tym!
Tłumaczenie phpBB3.PL